3:16 PM

Już święta!

W ten magiczny, świąteczny czas, życzę, aby nikt nie czuł się samotny, pominięty i niezrozumiany. Dlatego proszę Was i siebie, abyśmy znaleźli czas dla drugiego człowieka. Na chwilę rozmowy i zadumy. Otwórzmy swoje serca, wybaczajmy, wyciągnijmy rękę, zakończmy wieloletnie kłótnie i spory. Niech to będzie ten właściwy czas. Przecież taki jest sens tych Świąt...
 

...bo skoro nie może być biało za oknem, niech będzie biało w naszych sercach...!

5:12 PM

Prawo do błędów.

Od dziecka bałam się zadań, które były dla mnie wyzwaniem. Takich, co do których nie miałam 100% pewności, że sobie z nimi poradzę. Na samą myśl o rzucaniu palantówką, skoku w dal, trafieniu do kosza na czas, dostawałam biegunki. Bo z w-fu zawsze byłam średniakiem. I to tym prawie najsłabszym.Egzamin na prawo jazdy? Dostawałam skoku ciśnienia i zlewnych potów, gdy tylko ktoś przypomniał mi, że skończyłam już 18 lat i że życie bez prawka jest o wiele trudniejsze, zwłaszcza, gdy mieszka się w dużym mieście.
Inne sfery mojego życia raczej pozostawały w radosnym uniesieniu grzanym odnoszonymi sukcesami. 
Dziś wiem, że to była moja mała tragedia. Nie to, że z w-fu byłam średniakiem. A to, że praktycznie za cokolwiek w życiu się nie chwyciłam, jakiejkolwiek inicjatywy nie podjęłam, udawało mi się ją doprowadzić do końca i stanąć gdzieś w świetle osobistych jupiterów ( bądź czasem lokalnych).
W ten sposób wyrobiłam sobie własną wizję siebie. Osoby utalentowanej, pracowitej, ambitnej, odnoszącej sukcesy. Takie stworzyłam sobie ramy. 
Te ramy, okazały się później, stety-niestety dla mnie, zbyt sztywne.
Osiągane sukcesy, nagrody, artykuły w gazecie, nie przynosiły mi długotrwałego szczęścia. Chwilowa radość z wygranej, zamieniała się bardzo szybko w ambitne oczekiwanie na więcej.
Byłam wtedy dzieckiem. Bo czas, który opisuję, zamyka się wraz z ukończeniem liceum. Studia mnie zmieniły. Najpierw nie dostałam się na medycynę. Bardzo szybko przeorganizowałam sobie w głowie, że tak miało najwidoczniej być. Mój drugi kierunek, na studiach w Trójmieście, okazał się pociągiem do mojej przyszłości. I choć nadal na uczelni "szło" mi w miarę gładko, to zaczęła mnie dopadać zmora znudzenia. Zniechęcenia. Wycofania nawet. Już nie błyszczałam jak wcześniej. Na najtrudniejszym kierunku na Polibudzie, razem ze mną, studiowały 2 setki takich "utalentowanych" jak ja. Mimo wszystko to zderzenie z codziennością przyjęłam dość spokojnie. 
Ale na kurs na prawo jazdy...nie poszłam.
Moje ambicje i lęki wróciły, gdy studia chyliły się ku końcowi, a moja laboratoryjna magistersko-inzynierska praca miała okazać się totalnym fiaskiem.  Musiałam obronić negatywne wyniki. Czyli wykazać, że to, co miałam osiągnąć, jest nie do osiągnięcia.  Zaczęły się nieprzespane noce, leki na uspokojenie, bezsenność, często irracjonalne lęki.
W tym samym dokładnie czasie, zmuszona poniekąd przez mojego ówczesnego chłopaka ( czyt. obecnego męża) zapisałam się na kurs na prawo jazdy. 
Zdałam za pierwszym razem. A pracę obroniłam na 5. Ale co z tego? 
Zostały we mnie rozchwiane, rozkołatane emocje, które wywołały moje pierwsze zaostrzenie Colitis ulcerosa.
Po diagnozie świat mi się rozsypał. Jeszcze nie zaczęłam pracować, a już coś mnie ogranicza. I to nie chwilowo, ogranicza na zawsze. 
Czy ja umrę? Czy się wykrwawię? Czy jeszcze kiedyś wyjdę na ulicę? Czy będę mieć stomię? Czy będę nosić pampersy? Czy On mnie nie zostawi? Czy ja na Niego zasługuję? Jakie będzie miał ze mną życie? Czy będę mogła mieć dzieci? Chcę mieć dzieci...
Miałam 23 lata. Jezu, jaka byłam inna. Jaka roztrzęsiona. Przerażona. Samotna.
Zaczęłam doktorat. Po roku zawiesiłam go, bo zdrowie uniemożliwiało mi wyjazdy zagraniczne, które były nieodłącznym elementem tej doktoranckiej układanki. Dziś myślę, że raczej ja sama i moje lęki o zdrowie i dostępność szpitali były głównym moim ograniczeniem...Zapadałam się i spadałam na emocjonalne dno. Czułam, że życie wymyka mi się spod kontroli. Byłam coraz słabsza. A życie dopiero miało zacząć mnie walić po pysku.
Do czerwca tego roku, miałam wrażenie, że z każdej ze stron dostaje kopniaki. Posiniaczona, ledwo żywa, czołgałam się w środku siebie, bo choć nogi już dawno nie były w stanie iść, pracowałam nad sobą, bo nie chciałam, nie mogłam się poddać. 
Brzmi to makabrycznie, nie?
Ale tak było. Przestałam dostrzegać dobro, piękno wokół. Utonęłam we własnej rozpaczy, bólu i lęku.
Dlaczego tak było? Dlaczego tak bałam się porażek? Dlaczego nie umiałam przyjmować krytyki? Dlaczego niepowodzenia i choroby odzierały mnie z poczucia własnej wartości? Dlaczego koncetrowałam się tylko na tym co we mnie "złe"?
Bo jestem tylko człowiekiem. Mam słabości. Trudności. Bo nie byłam nauczona, że może mi się nie udać. Że mogę przegrać. Moje ramy zakładały wygraną tam, gdzie mi na tym zależało.
Sztywne ramy. Związane ręce, związane nogi. Masz być taka. Dokładnie taka. Nie gorsza. Nie słabsza. Nie masz prawa być zazdrosna. Nie masz prawa powiedzieć czegoś od rzeczy, nie masz prawa zrobić błedu ortograficznego, nie masz prawa nie wiedzieć, kto jest Ministrem Sportu, nie masz prawa zapomnieć o urodzinach koleżanki, nie masz prawa wybuchnąć przy obcych, musisz taka dokładnie być, jaką sobie siebie wymyśliłam...itd. itd. w nieskończoność. Chciałam być lubiana przez wszystkich. Przecież ja lubiłam wszystkich ludzi. 
Dziś pytam się sama siebie - po co? Co da mi sympatia całego świata?
Odpowiedź jest banalna. Poczucie własnej wartości. Tyle że budowane na opinii innych. Czyli generalnie względne.
Nie wiem, kiedy wyleczyłam się z tej choroby mojej duszy. Dałam sobie prawo do błędów. Nie oceniam siebie na każdym kroku. Dziś czuję się silna, wartościowa, po ludzku nieidealna. Cieszę się, że taka jestem. Doceniam w sobie wiele cech. Niektóre staram się zmienić, ale nie brutalnie, nie na siłę. Akceptuję swoje słabości, gorsze chwile ( te zdarzają się przecież każdemu), ale swoje życie koncentruję na tym, co dobre i piękne. I może dlatego na moim blogu nie ma zbyt dużo frustracji, może dlatego jest on taki delikatnie przesłodzony.
To zadziwia mnie samą. Ale jest mi z tym, jest mi ze sobą, w tym moim życiu...po prostu DOBRZE.
 

Na koniec chcę najserdeczniej pogratulować Julce - która dwa dni temu została mamą swojego maleńkiego synusia. Dziękuję, że byłaś ze mną, gdy ja walczyłam o Leosia. Dużo zdrówka kochana dla Ciebie ( mam nadzieję, że czujesz się dobrze!) i dwudniowego już Szkraba :)



5:49 PM

Pierwsze pobieranie krwi.

Jutro idę z Leosiem na pierwsze pobranie krwi. I mam pytanie do Was kochani, czy taki maluch musi być na czczo? 
Na forach piszą, że nie ma takiego przymusu. Ale wolę się jeszcze upewnić. 


9:40 PM

Nieszczęsne pierniczki!!!!!!

Piekłam dziś pierniczki z Leosiem. Miksuję, ugniatam, aż w pewnym momencie patrzę, a w Leosiowej paszczy kawałek folii z opakowania do foremek!
Nie wiem czy czegoś nie połknął.
Strasznie się boję!
Czemu jestem taką niezdarą i roztrzepańcem!?? Mogłam się domyślić, że skoro ma już zęby to może kawałek nadgryźć...
Najgorsze, że cały dzień coś mu się ulewało. I nadal mu się ulewa. No i teraz nie wiem- czy to wina folii w brzuszku, czy to wina czegoś innego.
Martwię się :(
A to moje nieszczęsne pierniczki :(

10:27 PM

Najcieplejszy grudzień.

Pięć razy zmazywałam tytuł posta.
Cudowny grudzień.
Przepiękny grudzień.
Wyśniony grudzień.
Grudzień z marzeń.
Wspaniały grudzień.
We wszystkich tych tytułach, ani nawet w tym obecnym, nie jestem w stanie zamknąć miłości, która wypełnia nasz dom, nasze wnętrza, w tym wyjątkowym roku naszego życia.

Wróciłam dziś do postów z zeszłego roku. To taka odległa przeszłość... Dziś doceniam...że była. Dzięki niej czuję tak mocno, tak długo, tak intensywnie.
Przeczytałam właśnie ---->W poczekalni
Chciałabym utulić tę dziewczynę, którą wtedy byłam. Szepnąć jej do ucha - wszystko będzie dobrze, będziesz niewyobrażalnie szczęśliwa... Będziesz bezgranicznie kochać. Będziesz mamą.

Dziś cieszy mnie wszystko. Ozdoby w sklepie. Zabawki w hipermarketach. Książeczki ze Świętym Mikołajem i szalonymi pingwinami. Piosenki świąteczne w radiu i na youtube. Robienie prezentów bliskim i dzieciom. Kalendarze adwentowe. Wystroje świąteczne w połowie listopada ( co kiedyś irytowało mnie nieprzeciętnie). Czuję się jakbym sama była dzieckiem, znów dostrzegam magię grudniowych chwil.. Z niekłamaną niecierpliwością czekam na Wigilię.
Dom powoli przystrojony. W szklanej kuli przy łóżku ulokowałam lampki choinkowe. Taka lampa fascynuje Leosia, a ja czuję się tak świątecznie, siedząc w jej blasku. Srebrne reniferki, bombki, aniołki też już pomieszkują tu i tam. Ale najważniejszą ozdobą naszego domu jest mój mały synuś. Który co chwilkę podchodzi do mnie, wyciąga rączki i krzyczy "mama, mama, mama". A w jego śmiesznej, słodziutkiej buźce lśnią już 3 zębiska! :) ( dwie dolne firaneczki - jedynki i dość duża górna).
 I choć podejrzewałam, że jego pierwsze świadome słowo będzie brzmiało "kocham" to świadome "mama" jest jeszcze piękniejsze! Nie ma piękniejszego prezentu Mikołajkowego niż buziaki mojego synka. Mój słodziaczek podczas zabawy robi sobie kilkanaście przerw, podchodzi do mnie i daje mi soczyste buziaczki. A gdy jest czymś zajęty, a ja zawołam: "Leoś,daj  buzi mamie, szybkoo,szybkoo!!!", rzuca wszystko i pędzi do mnie z rozdziawioną, roześmianą minką. 
Jest CUDEM. Odbiciem lustrzanym moich pragnień. Aż nie mogę uwierzyć, że to prawda...
Co nie napiszę, to będzie za mało. Może brzmi to tak słodko-pierdząco. Ale w takim razie moja codzienność jest słodko-pierdząca i po prostu przewspaniale mi z tym!
I tak jak rok temu pisałam:
"Podsumowując - cieszę się, że już po świętach. Mam w sobie żal, którego nie lubię i chcę, żeby uleciał ze mnie, bo jest niczym trucizna, która zatruwa mi życie. I po części innym też. Chcę być radosna i szczęśliwa.
Pragnę być mamą. Tak bardzo.
Tylko tyle. I aż tyle."
Tak dziś mogę napisać:
Podsumowując - cieszę się, że idą święta! Mam w sobie tyle miłości, którą uwielbiam, chcę się nią dzielić, niech wzlatuje i frunie do innych, bo jest niczym lekarstwo, które uzdrawia moje życie. Jestem radosna i szczęśliwa.
Jestem mamą. Tak bardzo jestem...
To tyle. Aż tyle!!! <3

NIEDZIELNA AKTUALIZACJA:
Właśnie zajrzałam do paszczy mojego małego Lwa. Zębów ma sztuk 4 ;)

9:43 PM

Niepłodna.

Analizuję od kilku dni moje życie. Moje doświadczenia i uczucia... Staraliśmy się o dziecko 3 lata. Okazało się, że droga po nie, nie będzie taka, jak przypuszczaliśmy. Niektórzy nazywali nas bezpłodnymi, Ci mądrzejsi: niepłodnymi, ja sama czułam się jak marionetka, którą ktoś steruje. Próbowałam ze wszystkich sił zatrzymać w sobie resztki kobiecości. Stosowałam codzienne autoterapie, wzmacniania, medytacje... Walczyłam o szczęście... Nie o dziecko, które miało być tym szczęściem, ale o szczęście, które wypełni moje bezdzietne życie...
Niedawno w niedzielę na mszy świętej było czytanie Psalmu 128, widzę po blogach, że porusza on nie tylko mnie... "Małżonka twoja jak płodny szczep winny" - pierwszy raz od lat nie miałam kluchy w gardle, słuchając. Zadałam sobie po powrocie do domu pytanie - czym jest płodność? I czy Bóg mówi w tym psalmie również o mnie?
Siedzę i patrzę w ekran. Litery zapisują białą przestrzeń. Wylewam z siebie myśli, uczucia... tworzę.
Coś w środku mnie od zawsze podpowiadało mi: "oto Twoja płodność". Ale rodziło się we mnie przeświadczenie, że to banał. Chciało mi się krzyczeć i wyć, wydzierać się na całe gardło:

"Nie o taką płodność mi chodzi!!! Chodzi mi do k...wy nędzy o to, że moje jajko, albo jest trafione i nie łączy się z plemnikiem męża, albo w ogóle go nie ma! O to mi chodzi! Jestem niepłodna! Nie jestem szczepem winnym, który daje owoce. Dookoła mojego stołu nie zasiądą synowie!!!!! Ja pierd....le." ( wybaczcie wulgaryzmy, starałam się oddać oryginalny przekaz).

Gorycz. Frustracja. Złość. Żal. Gniew. Codziennie, do znudzenia.
Pieprzona tęsknota. Wiązała mi szyję, nie mogłam oddychać. Wiązała mi oczy...przestałam dostrzegać, jakie pierwotne instynkty i bardzo proste myśli, zaczęły dominować w moim toku myślenia. Znów to napiszę - przetrwanie gatunku. I raz, i dwa... każdy miesiąc tak samo- sex w dni płodne, świeca "po", okres, dół.

NIEPŁODNA. NIEPŁODNA. NIEPŁODNA.

Zdawało mi się, że mam tak na drugie imię. Tfu! Kłamię! Na pierwsze.
Niepłodna Alicja.
Gorsza od innych. Słabsza od innych. Bardziej chora. Bardziej smutna. Bardziej skrzywdzona. Bardziej samotna. Bardziej zszargana. Bardziej...niepłodna niż inne niepłodne...Niż inni niepłodni.

Jak dobrze, że tęsknota nie związała mi serca. Że poprowadziło mnie ono do mojego syna. Jak dobrze, że ono nie uwierzyło mózgowi. Prymitywnie goniącemu za tym, co namacalne i cielesne. 
Jak dobrze, że serce pozostało płodne. Nie poddało się ocenie złowrogiego krytyka, który zamieszkał w moim umyśle. Jak dobrze...że zrozumiałam, że ten krytyk kłamał.

KŁAMAŁ.
BLUŹNIŁ.
Przeciwko temu co ważne, przeciwko temu co piękne. Przeciwko miłości, przeciwko nadziei.
Co za cham i prostak.

Jaka ja byłam płodna przez ten cały czas, w którym postrzegałam siebie jako totalnie niepłodną! Stworzyłam blog, który pomógł niejednej osobie. Przeszłam najdłuższą i najcięższą drogę w swoim życiu. Stworzyłam masę różnych drobiazgów. Poznałam wielu pięknych ludzi. Kochałam. Pomnażałam miłość. Uczyłam się siebie każdego dnia. Oto płodność, którą w sobie mam. Wielka płodność dająca owoce.

Czujesz się niepłodna/y? Ucisz swojego wewnętrznego krytyka, podłego i diabelskiego prostaka, i posłuchaj swojego serca. To nie żaden frazes. Posłuchaj naprawdę.


9:07 PM

1 ząbek.

Pojawił się w końcu pierwszy ząbek :) Prawa, górna jedynka :)
Odkryłam go o 19.
Muszę jednak napisać parę słów odnośnie moich dzisiejszych ząbkowych przemyśleń.  O godzinie 11.20 byłam dziś u lekarza,bo Leoś ma 4 tydzień kaszel. Pani doktor przebadała Leośka i przy okazji poprosiłam ją o obejrzenie dziąsełek.
"Proszę się nie nakręcać, jeszcze długo poczeka Pani na pierwszego ząbka. Dziąsła muszą spuchnąć, zaczerwienić się i dopiero ząbek wyjdzie".
No to się naczekałam.
I jak tu wierzyć lekarzom?

Ponieważ jestem niedowiarkiem, sprawdziłam czy mnie oczy nie mylą sposobem "na łyżeczkę". Łyżeczka dzwoni aż miło ;)

Klik!

TOP